31 lip 2012

Agrestowy Chutnay Nigelli i niespodzianka

Na wszystkich okolicznych blogach bulgocą przetwory na zimę. Owocowe plony trwają sobie w najlepsze. Jak kto ma swoje owoce - to mu dobrze, jak nie - to musi dostać od jakiejś dobrej duszy, tak jak ja.
Dostałam agrest od cioci Basi to sobie zrobiłam chutneja, a co! Chutnay brzmi obco, ale smakuje dobrze, szczególnie z mięsami różnymi i wędlinką. To taki owocowy dodatek do mięs. 
Pochodzi z Indii, stąd jego orientalny smaczek i zapach.
 Najpierw dostałam agrest, potem odbyłam rowerową wycieczkę do sklepu z przyprawami świata, potem Natala odszypułkowała sprytnie owoce (dobre dziecię), no i wspólnymi siłami otrzymałyśmy trzy słoiczki chutneja. 
Trochę zastanawiające, bo robiłyśmy z 1 kilograma agrestu, a w przepisie wyraźnie stało, że trzy słoiczki to uzyskuje się z 1/2 kg owoców. Co tam! Może odparowałam zbyt mocno, albo słoiczki zbyt obszerne?
 Ważne, że jest!
Idealny dla zwolenników ostrych, aromatycznych, słodko-kwaśnych smaczków.




Chutnay agrestowy Nigelli 


Należy wziąć:

  • 1/2 kg agrestu umytego i odszypułkowanego
  • 1 cebulę drobno posiekaną
  • 2 łyżeczki drobno posiekanej chili bez pestek
  • 2 łyżeczki drobno posiekanego imbiru
  • 1 łyżeczkę kurkumy
  • 1/2 łyżeczki mielonych goździków
  • 1 łyżeczkę mielonej kolendry
  • 1 łyżeczkę mielonego kminu rzymskiego
  • 1 1/2 łyżeczki soli
  • 25 dag cukru demerara (dałam zwykły)
  • 350 ml. octu jabłkowego
Wszystkie składniki i przyprawy włożyć do garnka i dokładnie wymieszać. Gotować na średnim ogniu, dość żwawo 35 - 40 min.aż zgęstnieje i niektóre owoce popękają i puszczą sok. 
Gorące zamknąć w słoiczkach. Pasteryzować 5 min.
Jeść po 2 miesiącach jako dodatek do szynki, serów, mies i wędlin.

Swoją drogą takie przetwory mogą być świetnym prezentem dla kogoś bliskiego, nie sądzicie? Fajnie jest dostać coś, co wymagało pracy, zaangażowania i czasu, i wiedzieć że ktoś zrobił to właśnie dla ciebie. 


A poza chutneyem własnoręcznie uczyniłam również nalewkę z wiśni (dostanych od teściów), ogórki kiszone, ogórki w zalewie musztardowej, galaretkę agrestową (z reszty agrestu) i cud miód konfitury truskawkowe. 
A co!!! Będzie co podjadać i podpijać zimą. Plany mam jeszcze bogate i dalekosiężne.

A teraz o niespodziance. 
Dostałam najprawdziwszy prezent. Po powrocie z wakacji czekały na mnie próbki różnistych herbat od Czasu na herbatę Tutaj. Bardzo miła niespodzianka, herbaty wszelakie lubię i doceniam, szczególnie w czas jesienno-zimowy. Sześć paczuszek, a w każdej aromatyczne specjały. Zapach cudny i te nazwy wymyślne: Serce Matki, Miłosny Uśmiech, Madam Butterfly.



Mniam!
Serdecznie dziękuję za ten miły gest, sprawił mi wielką przyjemność.

Pozdrawiam znad filiżanki malin z lipą :)

30 lip 2012

Sportowa niedziela


Niedziela była miła, choć naznaczona przegraną Agnieszki Radwańskiej. Żeby ochłonąć po porażce, którą obejrzeliśmy z małżonkiem w całości ( 2,5 godz.) i aby troszkę odreagować, wybraliśmy się na małą rowerową przejażdżkę. Słonko świeciło, ptaszki śpiewały, jeździliśmy sobie niespiesznie po wrocławskich parkach. 

Nagle - jak nie chluśnie deszczem rzęsistym, ściana wody natychmiast zalała park. Małżonek mój widząc co się dzieje, zawołał 
"Wracamy, za mną!" i pomknął przed siebie. Zanim ja zorientowałam się o co biega, przetarłam zalane wodą okulary i wsiadłam na rower - po moim ukochanym nie było już śladu. Nic to, pomyślałam i ruszyłam sobie przed siebie zachowując spokój. Deszcz był ciepły i nawet przyjemnie się jechało przez ten mokry park. Kałuż nie musiałam omijać, bo wszędzie była jedna wielka kałuża. Dopiero kiedy zagrzmiało,  zrobiło się groźnie. Burzy nie lubię i nie zamierzam kończyć porażona siłami natury, przystanęłam więc pod wiatą przystanku (tak, jak by to miało mnie ochronić przed piorunem:) i stoję. 
Burza przeszła szybko, więc spokojnie pojechałam do domu. 

Stanęłam w drzwiach domu cała mokra, szczękając zębami i mówię uradowana: 
-"Jestem!", na co małżonek tonem znudzonym
-"No masz, człowiek stara się zgubić żonę w ciemnym parku, a ona zawsze wraca" :))


Wieczór spędziliśmy popijając sobie likier czekoladowy (przeciwdziałając chorobom przeziębieniowym) i oglądając mecz naszych siatkarzy z włoskim przeciwnikiem. Mecz wygrany i jak najbardziej pokrzepiający.

Miłego tygodnia życzę wszystkim!

24 lip 2012

Reminiscencje z Krakowa

Wróciliśmy z naszych galicyjskich wojaży szczęśliwi, wypoczęci i pełni energii - pozytywnej, a jakże. Wakacje nasze uważamy za bardzo udane
Trafiliśmy na interesujących ludzi, do zachwycających miejsc, mieliśmy cudną pogodę i dopisywały nam humory, czego chcieć więcej? 
W trakcie pobytu w Jolinkowie zrobiliśmy sobie wypad  do Krakowa. Wstyd się przyznać, byłam w tym mieście tylko raz, z wycieczką szkolną, w czwartej klasie podstawówki. Pamiętam tylko, że wtedy pierwszy raz odwiedziłam prawdziwy teatr (w moim miasteczku wszak teatru nie było). Był to Teatr Słowackiego i obejrzałam Dziady. Zrobiło to na mnie duże wrażenie - Dziady w Teatrze Słowackiego:) A, no i jadąc do i z Krakowa, cała nasza klasa śpiewała piosenki Lady Pank - bardzo wtedy "na czasie".
Tak więc, mając do Krakowa ok. 40 km. - grzech byłoby tam nie pojechać.
Miło jest chodzić sobie nieśpiesznie, zaglądać w klimatyczne, pełne uroku miejsca i mieć czas, zwyczajnie nigdzie się nie spieszyć. Chodziliśmy noga za nogą, popijaliśmy kawkę, oglądaliśmy miasto i ludzi. Zadzieraliśmy głowy do góry na Wawelu, podobał nam się klimat Kazimierza, zaglądnęliśmy na każde stoisko pod Sukiennicami i mamy teraz miłe wspomnienia i poniższe zdjęcia.






Jestem ciekawa, co kupiłybyście będąc pod Sukiennicami i mając poniższy wybór?
Mnie zachwyciła większość wyrobów i chciałam wszystko!












Konie ciągnące dorożki mają czasem problem z podkowami. Kowal jest dostępny na zawołanie, cyk i gotowe. 
Widzieliśmy na własne oczy :)


Zainteresowanie części naszej rodziny TAKIMI miejscami zmusiło mnie (po powrocie) do natychmiastowego nastawienia słoja z wiśniówką :)



Teatr Słowackiego dziś pięknie odnowiony, prezentuje się fantastycznie.



Na Kazimierzu czas płynie wolniej.








Na tym kończę i pozdrawiam ciepło.

9 lip 2012

Tam, gdzie kwitną dzikie gladiole...

Jesteśmy właśnie tam.
 Wkoło przepiękne góry, łąki pełne dzikich gladioli, macierzanki i dziurawca. 





W lesie zbieramy maliny i jagody, a wieczorem oglądamy świetliki. Czytamy książki na werandzie, psy leżą u naszych stóp. Jeździmy na rowerach, gramy w siatkówkę i badmintona. Niektórzy z nas co dzień rano doją kozy, towarzyszą przy robieniu sera, pieczeniu chleba i cudownych jagodzianek. 
Pasiemy kozy, mając z tego wiele radości.









Toczą się rozmowy, słychać śmiech i radość. Jesteśmy otoczeni wspaniałymi, dobrymi, szczerymi i uczciwymi ludźmi, którzy wybrali kiedyś życie w blisko stuletniej chałupie na wsi, w górach, bez telewizji, ale za to z książkami i starym zielonookim  radiem. 





Jesteśmy w Jolinkowie. Tu czas płynie powoli wyznaczany codziennymi obowiązkami związanymi z kozami.






 Kozy to cudowna część życia w Jolinkowie. Są piękne, mądre i dają wewnętrzny spokój. Wystarczy spojrzeć w oczy tym zwierzętom, widać w nich wielką ufność. 
Jola i Tomek mają do kóz szacunek i miłość, a one odwzajemniają się im przywiązaniem i oczywiście pysznym mlekiem na serki o  niebiańskim smaku. Smaki w Jolinkowie to temat osobny, bowiem Jola, to osoba nad wyraz dbająca o swoich gości, dla której nie ma rzeczy niemożliwych. Potrafi w kwadrans zrobić krówki (niebo w gębie:) dla Natalki "...bo przecież dziecko musi mieć jakąś słodycz w swym alergicznym życiu." Gotuje cudowne obiady dbając, by każdy był zadowolony i miał to, co lubi i może jeść, co u alergików nie jest przecież łatwe. Jagodzianki, które piecze są niebiańskie w smaku i dostosowane dla naszego alergika oczywiście (bez mleka i jajek).


Nasze  tegoroczne wakacje to świetny czas, długo będziemy pamiętać Tych ludzi i To jakże klimatyczne miejsce, strzeżone przez prawdziwe anioły.