Tak, wróciliśmy z naszego wyczekanego i upragnionego urlopu.
Dziś dopiero mogłam napisać tego posta, dziś dopiero mogłam wstać z łóżka i swobodnie zjeść lekkostrawny posiłek w formie płatków ryżowych na mleku, nie narażając się na torsje.
Miałam przeświadczenie graniczące z pewnością, że będzie świetnie i wszystko się fantastycznie uda.
Hm, jak by to napisać, żeby nie narzekać, jak wszyscy Polacy:), a jednak ująć sedno naszego wyjazdu???
Powiem tak:
byliśmy w pięknym miejscu,
pogoda dopisała, trasy były świetnie przygotowane (naprawdę, to nie żart), wieczorem pierwszego dnia odbyliśmy mroźny, cudny spacer po okolicy, byliśmy razem, czytaliśmy, rozmawialiśmy i śmialiśmy się i o to nam chodziło.
A poza tym ...
To, że Natala została pierwsze dwa dni w pokoju z powodu gorączki i ogólnego rozbicia dało taki skutek, że rozwinęła się literacko - przeczytała wszystkie książki jakie przywiozła. Mogła pobyć sama z sobą, porozmyślać i poleżeć w ciepełku zamiast szusować z nami po stoku.
Szusowaliśmy pierwszego dnia z Jarkiem i było świetnie do momentu, kiedy mój mąż upadł niefortunnie i wylądował na pobliskim drzewie. Wszystko ma swój głęboki i czasem bardzo ukryty sens :)
Gdyby nie ten jego upadek, nie pojechalibyśmy nazajutrz do pobliskiego, pięknego miasteczka, gdzie spotkaliśmy uroczych ludzi i zjedliśmy pączki, o których marzę nawet mając nudności. Mimo, że głównym powodem naszego wyjazdu do wspomnianego miasteczka była konieczność prześwietlenia pleców małża mojego, do owego prześwietlenia nie doszło z powodu zlikwidowania szpitala w tym jakże ślicznym miasteczku. Skoro szpital zlikwidowano, znakiem tego małżu nie było pisane zdjęcie rtg, daliśmy spokój i zrobiliśmy parę fotek.
Mieliśmy jednak możliwość (wszystko dzięki upadkowi) napicia się wody ze zdroju o jakże swojskiej nazwie "Zdzisław". Woda leczącą była, toteż mąż od razu poczuł się lepiej i młodziej jakby nieco :) Można zaryzykować stwierdzenie niczym "nowo narodzony" człowiek.
Dnia następnego rano przyszła odwilż, cały piękny puch zniknął, ale za to na stokach było biało i bardzo twardo (jak pisałam wcześniej stoki utrzymane były świetnie). Wciągu całego dnia, sześć osób zostało zwiezionych toboganem z powodu urazów, a jeden farciarz - narciarz to nawet przeleciał się helikopterem, to się nazywa mieć szczęście! W świetle tego upadek mojego małża przybladł jakoś dziwnie i stracił na sile.
Tak to sobie spędzaliśmy nasz urlop wymarzony i już nam się troszkę nudnawo robiło, jazda, jedzonko, spanie i tak w kółeczko, aż tu nagle i niespodziewanie do pokoju sąsiedniego wprowadziło się trzech panów. Bardzo ciekawi to byli panowie, nadziwić się nie mogliśmy, na śniadanie "trzy pyfka proszszsz..." a na kolację to pojęcia nie mam co jedli, ale efektem, miast spania, było wydawanie okrzyków "ARKA GDYNIA" do trzeciej nad ranem. Panowie byli mili nawet, no gdzie byśmy takich drugich spotkali, no ja się pytam gdzie?
Szybko jednak nasi przemili sąsiedzi wyprowadzili się, jakaś policja przyjechała czy cóś, nie wiem zupełnie po co...
I tak upłynął nam nasz urlop sympatyczny, wróciliśmy do domu i jakimś cudem złapałam wiruska niemiłego, czego efektem było leżenie w łóżeczku dni cztery (słownie). Doceniłam smak potraw ryżowych, nie wiedziałam że tak lubię ryż, naprawdę!
A głównym plusem posiadania wiruska jest spadek wagi o kilo trzy i to jest coś, nieprawdaż? No każdy by tak chciał, więc proszę bez zazdrości tutaj żadnej oglądnąć fotografie poczynione własnoręcznie przez autorkę.
Czy jest ktoś, kto zgadł jak nazywa się cudne, troszkę uśpione miasteczko, w którym jedliśmy pączki, odwiedziliśmy aptekę i gdzie zlikwidowano szpital?
Możliwa jest nagroda,
zapraszam do
mini konkursu
i przypominam o candy.
Dla ułatwienia dodam, że nazwa owego miasteczka składa się z dwóch wyrazów :)